poniedziałek, 11 października 2010

close your eyes, count to ten, fall apart, start again.

Zawsze gdy odkurzam tego bloga, mam jakiś powód. I to taki przez duże "P". Nie inaczej jest tym razem. Może tylko powody są o wiele bardziej radosne niż zwykle.

Po trzech miesiącach piekła w firmie prowadzonej przez buraków, dusigroszy i retardów zaznałem słodkiej wolności. Wakacje spędziłem w rodzinnym mieście, w rodzinnym domu i usilnie szukałem nowej pracy. Celem był powrót do macierzystej branży edukacyjnej. W pewnym momencie byłem bliski totalnej załamki i zwątpienia w jakiekolwiek powodzenie, bo wsparcie duchowe, moralne i psychiczne, które powinno przyjść ze strony najbliższej rodziny stało się w pewnym momencie pojęciem abstrakcyjnym. Podczas któreś-już-z-kolei-scysji z rodzicami, odpuściłem już zupełnie, bo ludzie w pewnym wieku nie zmieniają się. Postanowiłem działać w milczeniu i nie chwalić się niczym rodzicom, bo i kolejna awantura na włosku. Niezbędne wsparcie otrzymałem od znajomych i przyjaciół. I właśnie to pozwoliło mi przetrwać bez większego uszczerbku na psyche. Dziękuje.

Na początku tego miesiąca podjąłem pracę w przedszkolu i o ile na początku mogłem mieć wątpliwości z racji mizernego doświadczenia w pracy z dziećmi, to teraz jestem przekonany, że to absolutny strzał w dziesiątke. Praca z dzieciakami w wieku przedszkolnym to niesamowita radocha. Szkraby potrafią wyssać z człeka całą energie (po dwóch dniach nieziemskie zakwasy - porównywalne chyba tylko z moshowaniem tudzież górską wycieczką :P) ale satysfakcja jest niesamowita, zwłaszcza jeśli słyszę od przedszkolanek, że dostawały telefony od zadowolonych rodziców, którzy nie mogli sie mnie nachwalić. Masakra jakaś.

Zarobki nie są jakieś wielkie, bo i nawet nie zdołam opłacić czesnego, ale to sprawa drugorzędna, póki co. Na chwilę dzisiejszą liczy się to, że uwielbiam to co robię i chciałbym móc robić to dalej.

Okej, teraz kącik narzekań. Tegoroczne wakacje, prócz konfrontacji z rodzicami, były okropne również z innego powodu. W całe wakacje niemalże, nie widziałem na oczy prawie NIKOGO ze znajomych i przyjaciół (tak, uroki mieszkania w mieście emerytów, rencistów i supermarketów na każdej ulicy, ugh). Moje kontakty ograniczały się do internetu i sporadycznych smsów czy telefonów. Dlatego nieziemską ulgą był dla mnie ostatni zjazd na uczelni. Fajnie było znów zobaczyć znajome gęby, nierzadko uśmiechy, nawet jeśli nie było czasu zamienić kilku słów w luźnej rozmowie na przewie między zajęciami. Grunt, że środowisko znajome.

W tegoroczne wakacje doszedłem do innego, "interesującego" wniosku. Nie mam zamiaru być niczyim "terapeutą" i kimś, kogo można dobijać patologią włanych przeżyć. Może to zabrzmi egoistycznie, ale starczy mi własnych problemów i nie mam zamiaru marnować czasu na cudze. Dzięki temu pozbyłem się kilku nieciekawych person ze swojego życia. Niektórzy nawet nie zasługują na drugą szansę.

Wypiąłem się też tyłkiem na własną klasę z LO (to już bardziej z aktualnych spraw). To "osiągnięcie", o którym pewnie niektórzy powiedzieliby, że wstyd się chwalić, ale dzięki temu czuję sie o niebo lepiej. O wszelkich spotkaniach tzw. klasowych, o których tak głośno się robiło, gdzięki popularnej polskiej społecznościówce, zapominam i wykreślam z życia raz na zawsze. Nie będe przychodził tylko po to by przychodzić i rozmawiać o: pogodzie, pracy, wspomnieniach (kuźwa, przy częstotliwości spotkań, dajmy na to co pół roku, to już zakrawa na idiotyzm), dzieciach, których nie mam, to wolę nie rozmawiać wcale. Kto ma mój numer telefonu i ma ochotę gdzieś wyjść, może śmiało zadzwonić. Do tej pory nikt z tej zacnej gromadki tego nie robił, więc mam to juz zupełnie gdzieś. A uśmiechać się na siłe w milczeniu (i powstrzymując ostatkiem sił odruch ziewania) do ludzi, z którymi od dawna nie mam nic wspólnego, nie mam już w ogóle zamiaru. Tak, and fuck you too.

I tym miłym akcentem kończę.

Notkę sponsorowały kawałki:
Republika - Biała Flaga
Ashbury Heights - Penance

Brak komentarzy: